Zapiski na skrawku dysku… skrzypek na dachu

Skąd tytuł? oczywiście, ze słynnego musicalu o Tewje Mleczarzu. Oglądałam wielokrotnie, a książkę na podstawie której powstał, mam w zbiorach. Często wracam do niej, zakopconej z nadpalonymi brzegami. Literatura i muzyka, które się nie starzeją. Powinnam dołożyć obrazy Marca Chagalla ale nie zrobię tego, ponoć malarz nie znosił musicalu. Symbolikę, jeśli nawet jest zrozumiała dla ogółu, odbieramy indywidualnie, jednak zamysł pozostaje niezmienny, wspólny. Tak jest i w tym przypadku. Nie da się grać pięknych melodii ani snuć opowiadań, stojąc na kalenicy domu i starając się utrzymać równowagę. Tradycja?? kiedyś łączyła, dziś jej nie ma. Wybór należy do mnie. Jest prosty. Nie umiem opowiadać, wiek protestuje przeciwko wysokościom, schodzę na ziemię i milknę.

Tak. To koniec blogowania. Dwanaście lat i dwa blogi w różnych miejscach acz pod wspólnym tytułem. Nie chce mi się nawet do nich zaglądać. Przeszłość pozostanie przeszłością, nikt i nic jej nie zmieni. Teraźniejszość, jaka jest, każdy widzi, że pozwolę sobie sparafrazować ks. B. Chmielowskiego. Wojna za progiem. Zgliszcza, śmierć i łzy. Jednocześnie społeczeństwo zjednoczyło się w pomocy uchodźcom wojennym. Powiedzmy, z grubsza się zjednoczyło, bo zdarzają się głosy protestu czy zazdrości. Ostatnia emocja podkreśla dziwność świata, uczuć, czy rozbuchanego egoizmu. Nie wiem czy prościej jest umierać w walce, nie wiem czy bliskim poległych łatwiej się pogodzić z wojenną śmiercią. Śmierć jest zawsze traumą dla najbliższych. Ostatnie dwa miesiące boleśnie mi to uświadomiły. Odchodzą krewni, przyjaciele i zwierzęta. Trzy pogrzeby, trzy ostatnie pożegnania, szok i morze łez. Nie ma też Bisiora. I Balbiny, owczarki belgijskiej, którą przez cztery miesiące zdążyłam polubić. Los zabiera mi wszystko, co ważne i drogie, jakby chciał udowodnić, że nie należy się przywiązywać. Była kiedyś opowiastka o drodze pod górę, w którą to podróż wybieramy się z plecakiem pełnym marzeń i rzeczy niby potrzebnych. Im dalej, tym trudniej. Zostawiamy więc części ekwipunku, z rozmysłem lub na ślepo. Dochodzimy z lekkim plecakiem lub bez niego, marzenia nie ważą i nie potrzebują opakowania. Może więc tak ma być????? Łatwiej odejść wiedząc, że nic się nie zostawia? nic wymagającego opieki.

Jestem gotowa. Wolna. Nikt i nic mnie nie zatrzymuje.

Aby „zelżyć” wpis i zostawić furtkę niedomkniętą (może zechcę wrócić, gdy depresja odpuści?) dwie informacje nieco lepsze.
– W Polsce skończyła się pandemia. Nabraliśmy odporności stadnej? (powinnam użyć ładniejszego określenia: odporność populacyjna lub zbiorowiskowa). Jak przy hiszpance, która to grypa wygasła samoistnie po mniej więcej dwóch latach? A może zagrożenie choróbskiem przestało być potrzebne? Mamy czego się bać.
– Internet zachłystuje się dbałością o emerytów. Codziennie trafiam na artykuł lub informację jakie to dobra na nas spadają, a których to łask nie doświadczaliśmy podczas poprzednich rządów. Doniosłość informacji: „PiSdał” podkreślana jest propozycją: „odeślij”. Dodatkową kasę (darowany podatek) przeznaczyłam na zalążki życia (jaja lęgowe silki, feniksy i sułtany). Zawiązek drobiowego stadka otrzymał wspólną nazwę: „pisdał-ki”. I jeśli nawet nic się nie wykluje, nie będzie mi żal, co najwyżej nie popatrzę na odmieńce. Jednak liczę na nowe choćby dlatego, że osobiście ręki do tego nie przykładam. Jestem tylko dostarczycielem, jak dobrze się przyjrzeć – pośrednikiem, obrońcą życia poczętego 😉 a nawet istniejącego. Nie będzie jajecznicy; rosołu też nie, silki mają czarną skórę i kości, co daje pisdałkom gwarancję dożywocia. Polak nie Chińczyk, „brzydzący się” jest.


W załączniku do wpisu piosenka W. Młynarskiego w wykonaniu Zb. Zamachowskiego. Potrójny hołd: dla Chagalla, marca ’68, Brzezin k/Łodzi.

„Niech zawiruje cały świat”……


Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 22

Wydeptałem dołek w świeżo powleczonej poduszce. Dla wyrośniętego kota, jakim jestem, gniazdko musi być duże więc nie ustawałem w wysiłku. Deptałem, gniotłem, drapałem, aż uznałem stan legowiska za zadowalający i z głośnym pomrukiem położyłem się na pleckach. Wyciągnąłem łapy, bo koła trzeba prostować, bez tego się zastoją. Zrobiło mi się błogo. Ba! nawet lubię taką jesień. Kaloryfer szumiał, opowiadał o swojej niezbędności, zapraszał do położenia się na nim. Jasne, żebym sobie boczki poodgniatał! albo, co gorsze, glebnął z hukiem. Dwunożne powymyślały wąziutkie telewizory, laptopy zamiast stacji dysków połączonej z monitorem na których można było wygodnie poleżeć, kaloryfery aluminiowe też wąskie, wszystko po to by obrzydzić życie kotu. Owszem, można zająć miejscówkę na pogrzewanym z dołu parapecie, ludzina nawet miękki kocyk dla mnie położyła. Światoogląd stamtąd niezgorszy. Jednak wybrałem poduszkę ponieważ postanowiłem być księżniczkiem bez ziarnka grochu w pościeli. Śpiewałem sobie kołysankę podsypiając pomiędzy jednym a drugim liźnięciem łapy. Zignorowałem roszczeniową sikorkę, która dopomagała się słonecznika. Stołówka jeszcze zamknięta, pierzaste mają dość jedzenia w naturze, niech szukają na własny dziób. Co prawda, ludzina zrobiła zapas. Wytresowana przez kurierów zostawiających nabój 25-30 kg przed furtką, zamówiła ziarno w opakowaniach kilogramowych. Zamiast lecieć do sąsiada po pomoc, poleciała patroszyć karton. Zacmokała z zachwytu nad jakością, po czym odwaliła pięć kursów furtka-weranda. Pięć kilogramów na kurs, żeby się nie przedźwigać. Nie rozumiem, po kiego dokarmiać skrzydlate, pożytek z nich żaden. Rosołu z wróbla ani z sikora nie ugotujesz, na masełku nie usmażysz, na rożen też nie wsadzisz, skubania łohoho i jeszcze trochę a wpierw trzeba to złapać. Bezkarnie latają po moim niebie, dzioby drą, w szyby walą, podglądają i informacje po wsi roznoszą, plotkarze jedne. Ale ludzina je lubi, dobrze, że nie bardziej niż mnie.
Leżałem spokojnie i grzałem boczki. Zwyczajowo zsynchronizowałem się z lodówką. Reaguję natychmiast. Nie interesuje mnie zamrażarka. A co to ja? pingwin?? żebym zalodzone jadł? Za to doskonale słyszę otwieranie górnej części. Co więcej, wyczuwam zamiary ludziny. Umiejętność niezwykle przydatna potemu, że odróżniam chodzenie do kuchni i kotłowni. Zdarza mi się wędrować za ludziną, by metodą łagodnej(?) perswazji nakłonić ją do uzupełnienia michy lub myszate przybłędy postraszyć. Dziś mi się nie chciało, nie byłem głodny, po śniadaniu zjadłem skradziony plaster żółtego sera. Spodobało mi się księżniczkowanie i za nic nie chciałem gniazdka opuścić. Dla porządku odnotowałem klaśnięcie drzwiami wyjściowymi, ludzina poszła do węglarni. Spojrzałem w okno, bardziej z nawyku niż konieczności. I…. ludzie kochane! co też moje piękne oczy zobaczyły? Na winorośli siedział kot! na mój obraz i podobieństwo wyszykowany. Bure łaty, biały brzuch, lizak na nosie. Co prawda, chude to, brudne i jakby mniejsze. Kości sterczące, wibrysy malutkie, portki – szkoda gadać. Rurki, skinny fit (z modnymi przetarciami w futerku), albo zgoła getry. Nie to co moje hajdawery, obszerne jak u Kozaka zaporoskiego lub konnego szlachciury. Obserwowałem rozwój sytuacji, gotowy do interwencji, gdyby chudziak próbował zdobyć miejscówkę. Usłyszałem brzdęk węglarki i wrzask ludziny: ‚Bisior, wracaj do domu’. Oho! pomyliła nas. Jak mogła? no jak?? nie odróżnić domowych śliczności od dachowego oberwańca? Dalej było tylko gorzej. Koniec świata, kataklizm, jedenasta plaga, armagedon, apokalipsa. Ludzina ruszyła z kopyta. Przyśpieszenie miała niezgorsze ale ‚obcy’ też nie gapa. Prysnął z gałęzi i pognał szukać schowka. Przemieściłem się na okno z widokiem. Było na co patrzeć. Ludzina skakała przez kępy traw, omijała krzaczory i drzewka, dysząc jak lokomotywa parowa. Dobrze, że ogniem nie ziała i dymu uszami nie puszczała. Od tygodni powtarza, że ledwie łazi, co jest prawdą, widzę przecież. Poczułem się dowartościowany. Chyba mocno mnie lubi. Krzyknąłem głośno: ‚patrz uważnie, on nie ma białej kreski na pleckach. Ani rudawej bródki. I mniejszy jest.’ Chyba zrozumiała. Spojrzała w okno i włączyła hamulec nożny. Aż zaiskrzyło, wiadomo – droga hamowania rośnie z kwadratem prędkości. I przysiągłbym, że usłyszałem huk kamienia spadającego z serca. Chwilę później zostałem przytulony i obcałowany. Chętnie odwzajemniam buziaki, bo kot jestem całuśny, wyszkolony przez Czy-psie. Zamruczałem. Uspokoiłem rozedrganą ludzinę. Jestem. I będę. Tylko niech mnie kocha. I nie biega w crocsach po mokrej trawie. Chrześniakówka, co prawda, zdała LEK ale ludzina nie zmieniła stosunku do medycyny. Wiadomo, że obowiązki opiekuńcze spadną na mnie.
Zgodnie poszliśmy karmić ‚obcego’. Nawet kundel nie protestował, z ciekawością zaglądał do miski i wcale nie próbował wyżerać. My, zwierzęta, umiemy sobie pomagać bez względu na kolor futra a nawet różnice gatunkowe. Przecież nie wyrzuciłbym przybłędy, gdyby powiedział, że marznie i jest głodny; trochę tylko bym pofukał i pokazał, kto rządzi. Dwunożni niech się od nas uczą.
„A poza tym, nic na działkach się nie dzieje.” 😀
PS – à propos niedziania się na działkach, kłamstwo, wierutne i okrutne. Dzieje się! Mamy nową koleżankę. Opowiem, gdy ludzina z grobów wróci i laptka włączy.

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 21

Chciałem już przerwać opowiadanie (donoszenie i plotkowanie, jak mówi ludzina). Nie mogę, muszę zamleć ozorem o uruchamianiu kotła ‚co’, bo też nie było to byle co. Afera! albo i coś więcej. Długie lata, ups – długie zimy, ogrzewaniem domu zajmował się ludź męski, który wodą święconą odganiał ludzinę żeńską od kotła. Mówił, że zajęcie nie na babski rozumek. Ja tam nie wiem, może i ludzina coś by pokapowała, bo tak całkowicie głupia to ona nie jest. Wprawdzie intelektualnie wygląda mizernie, jednak zarozumiale twierdzi, że to dla zmylenia przeciwnika, nie z natury. Kto tam wie! Spojrzenie niby myślą nieskażone choć pod koafiurą trybi, po cichemu, by nagle wyskoczyć z rewelacją po której kotu ogon opada a zaskoczeni rozmówcy milkną i kombinują, co to miało być. A o mnie mówi, że jestem ścichapęk. Do pięt jej nie dorastam. Nie daję rady chodzić jej torem myślenia. Zawsze wyląduję w krzaczorach, z rozdziawionym ze zdziwienia pyszczkiem. Tak było i tym razem. Niby drugi samodzielny sezon grzewczy (przesada, sąsiad ścieżkę ratunkową wydeptał), powinna mieć podstawy opanowane. Powinna! Tak naprawdę…….
Z młotkiem przystąpiła do otwierania kotła. Że niby łapeczki ma słabe i zreumatyzowane. Że łatwiej narzędziem puknąć niż z zasuwą zmagać się ręcznie. Przeczekałem. Skarbów w środku nie było. Zero zabawek. Co więcej, z grubsza sprzątnięte, Kichnąłem kilka razy, otrzepałem futerko i postanowiłem zostać do końca akcji. Przecież najgłośniej krzyczałem, że marznę w całego kotka, moim obowiązkiem dopilnować. Rozsiadłem się na ławopółce i oddałem obserwacji. Ludzina załadowała kocioł. Zamknęła wszystko, co się dało pamiętając, że uchylona dolna szuflada powoduje wyłączenie komputera i gwałtowny wzrost temperatury. Myślałem, że pstryknie zapalarką i stanie się ciepło. Gdzie tam! Usiadła obok mnie i zaczęła dywagować: ‚lato było, woda w grzejnikach wyparowała, trzeba dolać’. Odkręciła kran i poleciała sprawdzać czy już. Stała przed rurą przelewową i gapiła się jak na malowane wrota. I ciągle nic się nie działo. Ani kropelki zwiastującej dokładne nawodnienie kaloryferów. Tia… woda pod górę nie popłynie z własnej woli. Wymiaukoliem: ‚pompkę włącz, mądralo’ (nie mogłem powiedzieć jak pomyślałem, żeby nie obrażać przed obiadem). Wreszcie dotarło do niej, że praw fizyki nie zmieni. Pstryknęła włącznikiem. Pompa ruszyła, wentylator zaszumiał, błysnął komputer, wskaźnik temperatury poszedł w górę. Patrzyłem zachłannie. Ciagle coś mi nie pasowało, nie mogłem zrozumieć co. I nagle załapałem. Zza kotła patrzyły na mnie oczy jak paciorki. Niech mi podszerstek wylinieje! Mysz!! Prawdziwa i żywa. Wiadomo, że w początkach jesieni polne nieboraki pakują węzełki i ruszają pod dachy. Ale – na Wielkiego Miauka – nie tam, gdzie mieszka kot, bo ten, nawet jeśli pacyfista, zapoluje na nachodźcę. Ta wydawała się niczym nie przejmować, widać wiedzy dostatecznej nie miała. Mysim truchtem wyskoczyła spod kotła, śmignęła obok ludziny, ominęła przeszkody i pognała na pokoje. Tego było za dużo. Żeby choć do kuchni czy łazienki. Ale nie! Prawoskrętna jakaś, ze świeżym prawem jazdy, wyrobiła zakręt bez stłuczki. Poleciałem za nią nie zapominając o nastroszeniu wibrysów. Małe to, przepadło jak kamfora. Niby czułem zapach, zlokalizować nie mogłem. Usiadłem spokojnie i udając mycie łapy czujnie strzygłem okiem i uchem. Zeza rozbieżnego dostałem. Uszy rozciągnąłem niewyobrażalnie, wyglądałem jak fenek, zając albo inny słoń wielkouchy. Nam, kotom, nie brakuje cierpliwości. Każde polowanie opiera się na wyczekaniu stosownego momentu na atak. Uspokojona bezruchem mysz opuściła kryjówkę i wspięła się na regał, na którym dolną półkę zajmują rozmaite dzindziboły, z rzadka używane. Podszedłem po cichemu i wyciągnąłem uzbrojoną łapę. Już ją miałem, no prawie już. Śmignęła jak rakieta a ja zostałem z pustą łapą. Właściwie nie z pustą. Zawadziłem pojemnik z gazem. Hurgot metalu nieco mnie rozproszył. Butelka nie miała zamiaru zaprzestać turlania. Co gorsze, w ślad za nią poleciał nieużywany budzik, trzy zapalarki czekające na załadunek gazowy, słoik z koralikami, latarka, zapasowe żarówki i nie wiem co jeszcze. Nie chciałem sromotną porażką kończyć polowania. Wcisnąłem się na półkę, wygoniłem mysz z kryjówki, rozpocząłem pościg. Na nieszczęście na mojej drodze stanęło pudło z robótką, bo uparta ludzina postanowiła zrobić czapkę w innym kolorze niż wiśniowy. Poczułem jak drut wysuwa się z robótki a nitka opłata tylną łapkę. Co tam! nieważne!! mysz ucieka!!! Nitka hamowała szaleńczy bieg, ale przeciwności są po to, by je łamać. Rwałem przed siebie pełnym galopem. W trójkę (mysz, ja i nitka) dolecieliśmy do kotłowni. I tu skończyła się zabawa. ‚Wynoś się’, warknąłem, ‚nie chcę cię zagryzać, nie jestem głodny’. Za chwilę usłyszałem cienki chichocik zza drzwi: ‚już mnie nie ma, wracaj na kanapę, kuweciarzu. Łapy ci myć i dwunożnym mruczeć, nie za nami/myszami latać’. Zapowietrzyłem się. Życie jej darowałem a ona mnie postponuje. Nie zdążyłem odpowiedzieć na mysie grubiaństwo, ponieważ przyczłapała ludzina z resztką robótki w garści. Przyznaję, z mocno nadprutą resztką nadającą się nie do kontynuacji dziewiarskiej a do kosza. ‚No’, powiedziała, ‚no, i co ja mam teraz zrobić?’ Nie wiem kogo/czego dotyczyło pytanie, mnie, myszy, kłębka, ciągle niewydzieganej czapki, ale pochwały raczej się nie doczekam. Musiałem wziąć sprawy w własne łapy. ‚Obroniłem cię’, mruknąłem przymilnie. ‚Pamiętasz Popiela, którego myszy zjadły? właśnie potemu, że on nie miau obronnego kota. A ty masz’.
Zapadła cisza. Nie jest dobrze, jest gorzej. Ludzina wylogowała się z dzisiejszości? Jak tak, to i wet nie pomoże.
„A poza tym, nic na działkach się nie dzieje.” 😀

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 20

‚Rozpal kaloryfery’ zażądałem o świcie, ‚futerko mi marznie’. Ludzina spojrzała na mnie spode łba. ‚Oszalałeś?’ zapytała, ‚jeszcze lato, jesień zaczyna się w środę a do zimy to łohohoho’. Jakie tam lato! Ćmok i ziąb. Jesień, deszczem i wiatrem, rozmawia z daglezjami. A ma padać jeszcze mocniej. Ludzina zamiast szukać desek na arkę powinnna poszukać drewna na rozpałkę (kitku rymuje, znowu!). Wypatrzyłem żółte liście a u sąsiadów za miedzą zaczerwienił się winobluszcz. Nie ze wstydu chyba, a z zimna. Daję słowo, gdyby miska była pusta wyprowadziłbym się z domu. Jedyny pozytyw, pozostałe wszystko jest nie tak. Od chwili zaginięcia ludziny i cudownego jej odnalezienia pilnuję stada. Kundela jakby mniej, niech sam dba o siebie, co zresztą robi. O mnie ludzina mówi „panienek z okienek” potemu, że okupuję parapety. Opanowałem czasoprzestrzeń czyli przemieszczanie się naokienne w czasie błyskawicznym. Widok mam znakomity, na cztery strony świata. Przynajmniej do momentu, gdy obiekt znika za rogiem. Wczoraj wróciła z obrzydliwym zapachem Bońka na skórze i swetrze. Jak można głaskać obce koty mając własne szczęście pod ręką? No jak?? Bonifacy może jest przystojniejszy, absolutny brunet z białymi obłożeniami, ale i ja ostatnio się wylaszczyłem. Więcej jem, dłużej śpię, stałem się bardziej tulaśny. Futerko mam lśniące, oczka żywe i błyszczące, wdzięku posiadam więcej niż niejedna modelka. I to ja czekam cierpliwie na ludzinę nie opuszczając stanowisk obserwacyjnych. Drugim punktem są drzwi. Tam siedzę w czasie ‚gościowania’. Przeczekuję zakłócających spokój domowy, szczęściem nielicznych. Ludziny pilnować mus. Kundel do każdego ogonem macha i każdego jest gotów polizać. Za marnego pogłaska! sprzedawczyk bez ambicji. Siedzę więc w otwartych drzwiach i pilnuję właściwych zachowań. Gdyby ktoś, coś, ruszę z odsieczą. Zadrapię, zagryzę, nie oddam dwunożnej. Za nic! Jeśli tak bardzo chce niech nazywa mnie wsiowym Maneki-Neko. Japoński to ja nie jestem ale przynoszę szczęście. Nawet lewej łapki podnosić nie muszę. Moja obecność chroni dom nie gorzej niż porcelana, która mruczeć nie umie i zimna jest okrutnie. Jednak wolę myśleć o sobie w innych kategoriach. Taka na przykład, tajlandzka Świątynia Tygrysów, to jest coś. Małe tygryski przynoszone do buddyjskiego klasztoru, zaopiekowane przez mnichów, dorastają i żyją w stadzie z dwunożnymi. Pełna symbioza. I przyjaźń.
Wiem, marudzę. Ludzina mnie nie krzywdzi ale i ja w zabawie chowam pazurki, podgryzam też delikatnie. ‚Moja ci jest.’ Mam prawo być zazdrosnym kotem. Tylko ja, nikt więcej. Daruję jej zaczytanie, na papierowej książce fajnie się śpi, przez okładkę czuję zapach opisywanych ziół. Gorzej z doradztwem, w które dała się wmanewrować. Od kilku wieczorów rozstrząsają z koleżanką problem prezentowy. Perła czy brylancik? Wybrałbym perłę(?), z kilku powodów. Po pierwsze primo: jeśli się ozdoba nie spodoba, darbiorczyni może wykorzystać ją kulinarnie, razem z łańcuszkiem. Ugotować rosół wg sarmackiego przepisu: „rosół staropolski sztucznie gotowany, Do którego pan Wojski z dziwnemi sekrety Wrzucił kilka perełek i sztukę monety”. Po drugie primo: taka Tahiti czy Akoya, niegannie okragła, dobrze by się turlała. Można oddać kotu do zabawy, chętnie potoczę świecidełko pod kanapę. Po trzecie primo: nie wiadomo na pewno, czy czarna perła przynosi szczęście w miłości. Lepiej spróbować, niż żałować. Po czwarte primo: perły umierają, po latach tracą blask i rozsypują się w pył a jeśli chce się je unicestwić wcześniej wystarczy utopić w occie. Zostanie tylko bardzo drogi płyn, bez śladu klejnotów. I po piąte primo, negatywne: perłowa farma jest przerażająca. Hodowla małży jak lisów czy norek. Śmierć dla ozdobienia modnisi. Ten punkt dyskwalifikuje pozytywy. Powiecie, że jestem mordercą, bo zagryzam myszy. Tak, ale konsumpcyjnie, genów nie oszukam, nie dla naszyjnika z mysich ogonków.
Brylanty są wieczne. Marilyn Monroe śpiewała: „Diamenty są najlepszymi przyjaciółmi kobiety” ale już Holly Golightly w kultowym „Śniadaniu u Tiffaniego” mówiła, że „noszenie brylantów przed ‚czterdziestką’ jest wulgarne”. Jaki tam brylant! Koleżankę emerytkę stać najwyżej na ułamek karata, przy wygranym wyścigu z inflacją i bez obciążania obdarowanej podatkiem od darowizny. Ździebełko udające cyrkonię. W odróżnieniu od ostatniej niestarzejące się.
Na szczęście problem nie nasz. Nam ludzina obiecała kocyk z rękawami. Duży i miękki. Trzyosobowy (trzyistotowy?), żebyśmy wszyscy się pod nim zmieścili. Zaklepuję lewy rękaw. Pieseł dostanie, jak kawałek zostanie.
„A poza tym, nic na działkach się nie dzieje.” 😀

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 19

Muszę Wam powiedzieć, że w ostatnich dniach ludzinie całkiem odstrzeliło. Od zawsze mówiła, że jest księżniczką idiotek. Pomysły jakie przychodzą jej teraz do głowy to potwierdzają. Wygoniła mnie od laptopa. ‚Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota klawiaturka’, zasyczała i trzasnęła klapą. Nie zdążyłem nawet zaprotestować. Kundel przecież dostaje kiełbasę. Nie za dużo, bo podobno piesełowi szkodzi na futro i żołądek, a że i ludzina smakołyku nie nadużywa więc nie ma czym się dzielić. Ja nie lubię, gustuję w świeżutkich biustach kurzęcych.
Wracam do brzegu, bo znowu mnie znosi na pobocza. Otóż, ludzinę zezłościło moje pisanie. Obiecała, że ukróci kocią gadaninę. Nie wiem o co jej chodzi. Przecież nie wynoszę domowych tajemnic. Nie opowiadam o tym, że snuje się jak smutny cień i ma wszystkim wszystko za złe. Ciągle jej coś nie pasi. Za gorąco (było), za zimno (jest), reumatyzmy ją łupią (zawsze). Łazi jak pokręcona ale na poranną jogę nie daje się namówić. Powtarzam, że koci grzbiet i powolne rozciąganie są najlepsze. Gdzie tam! Trzyma się ściany i powtarza, że kuchnia jak Himalaje, a dojście do lodówki to zdobycie Lhotse, zimą! Nie rozumiem. Oblatuję chałupę w pięć sekund, bez zasapki.
Dzisiaj ludzina zawinęła się w koc, wzięła czytadło i poszła wygniatać kanapę. Po godzinie spała jak suseł. Nici z głaskania. Śpiący też nie byłem. Poszedłem szukać rozrywki. Los jest jednak sprawiedliwy. Na drodze postawił pudło z kłębkami wydobytymi z zapasów. Oczka mi się zaświeciły. Prawdziwe, okrągłe kłębuszki. Żadne tam motki czy inne zwijki/nawijki. Pacnąłem najmniejszy, na próbę. Och, jak pięknie się potoczył zostawiając za sobą odwiniętą nitkę. Poleciałem za nim. Rozwinięcie trwało chwilę. Poszedłem po większy. Cóż to była za zabawa. Prychałem, warczałem, atakowałem kłębek pyszczkiem, łapkami przednimi i zadnimi, ogonem nadawałem kierunek lotu. Kundel patrzył z zainteresowaniem. Nie chciałem go zapraszać do zabawy. Przecież nie umie. Zaślini zabawkę i schowa gdzie popadnie. W końcu zamotałem się dokładnie. Nitka oplotła mnie jak pestkę albo inne nadzienie. Próbując się wydostać plątałem się jeszcze bardziej. Wyjęczałem: ‚ratunku, niech mi ktoś pomoże’. Niby kto? ludzina spała, kundel niekumaty. Nikogo więcej nie ma. Do końca kociego życia zostanę w kokonie. Los nagle przestał być łaskawy. Zaczęło mi się robić smutno. Bisior jest najdroższą przędzą świata, czy dlatego mam umierać młodo, zwinięty w kłębek i w kłębku? Nie mogłem zostać zwykłym Mruczkiem?? Tylko bym mruczał i mleko pił. Życie zaczęło mi przelatywać przed oczami. I nagle zaszczekał kundel. Trzeba przyznać, że pyszczek ma mały ale głos dźwięczny. Carreras, psiakostka. Nie posłuchał rady zaspanej ludziny, nie zamknął dzioba. Wrzeszczał coraz głośniej. Po chwili rozległ się łomot, co znaczyło, że ludzina opuściła leże. Rzutem oka oceniła sytuację i wzięła do ręki nożyczki. Nie protestowałem. Za wolność mogłem oddać nawet wibrysy. Po kilku minutach byłem już wycięty, bez szkody w uwąsieniu. Z ulgą rozprostowałem łapki. ‚Coś narobił, niedobry kocie?’ doszło do moich uszu, ‚niebezpieczna zabawa dla ciebie i dla mnie też, chciałam czapkę zrobić, z gołym łbem mam latać do węglarni?’ Przysięgam, stanę się czapokotem. Będę lepiej grzał niż ten głupi moher. No bo kto teraz nosi moherowe beretki? Na taki widok nawet węgiel z drewnem gotowi są uciekać gdzie pieprz rośnie. Jeszcze ten kolor. Ludzina nazwała go wisienką. My, koty, nie widzimy czerwonego. Dla nas świat jest niebiesko-fioletowy, zielony i żółty. Naprawdę, będę lepszy także w kolorze. I wiatrowi nie dam się zdmuchnąć, mam pazurki, nie zawaham się ich użyć.
Czy ktoś nosi czapkę, która mruczy? Nie, na pewno nie. Będę jedynym czapokotem.
„A poza tym nic na działkach się nie dzieje.” 😀

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 18

Przy mojej ludzinie nie tylko łapy i łokcie opadają; (ł)obojczyki też by opadały, gdyby je kot miał. Szczęściem ich nie ma, tzn. ma ale w formie szczątkowej, co pozwala na wciskanie się w szczeliny, bo gdy przejdzie głowa, zmieści się i reszta.
Naprawdę nie wiem jak wytrzymuję jej pomysły i brak logiki. Absolutna bezradność intelektualna. Ona myśli! oksymoron w czystej postaci! Kiedy to słyszę na pyszczek wyłazi mi krzywy uśmieszek połączony ni to z pytaniem, ni to ze stwierdzeniem: ‚naprawdę?! myślę?! Kobieto, zastanów się. Używasz pojęć sobie nieznanych.’
Rano, skoro świt, bo gdzieś około godz. 10, ludzina spadła z kanapy na cztery łapy (kitku czuje, że rymuje) i zajęczała na cały regulator. Specjalnie się nie zdziwiłem. Pieseł też nie. Natura wyposażyła nas w cztery kończyny, żebyśmy je wszystkie wykorzystywali do chodzenia. Łatwiej zachować równowagę i można szybciej uciekać. Za to ludzina była lekko wściekła. Eufemizm, powinienem rzec: ciężko wkur…rzona. Spionowała się chwytając oparcia kanapy. ‚JaCieNieMoge’, jęknęła klasykiem i padła na fotel aż sprężyny zajęczały. Na to czekaliśmy. Ludzina myślała, że nie pamiętamy? takie święto zdarza się raz w roku. Ona przysięga, że rzadziej, bo powinna świętować pod Niebieskim Księżycem. Tia… trzynasta pełnia, czyli dwie w jednym miesiącu, zdarza się raz na 2,5 roku, w różnych miesiącach, niekoniecznie w sierpniu (najbliższa sierpniowa w 2023). Stosując tę metodę liczenia pewnie bylaby przedszkolakiem a nie stateczną(?) kobietą ‚w leciech i biuściech’. Zapomniała dodać, że blue moon nie daje dobrego horoskopu. Niecierpliwość, chaos, brak zasad i wytrwałości, nadmiar fantazji, za dużo rozbieżnych fascynacji. Oto na co nas naraziła rodząc się czasie nieodpowiednim.
Nic to! Każdy, kto żyje kiedyś się urodził. My też. A że nie pamiętamy kiedy, możemy świętować razem. Miauknąłem z całej mocy pyszczka: ‚w dwuszeregu zbiórka’. Kundel oczywiście pomylił kierunki. Na upartego dwuszereg był z profilu, patrząc en face tylko rządek. Nie miałem czasu na dyscyplinowanie pieseła. Należało odśpiewać pieśń o spustoszeniu lodówki. Że co? Podole to było, nie lodówka? Kochanowski wielkim poetą był („Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi”) ale nam bliżej do kuchni niż do Podola i Tatarów. Zaśpiew wyszedł nam, jak wyszedł. Śpiewaliśmy w różnych językach i tonacjach, za to z uczuciem i przejęciem. Pieśń zadziałała. Ludzina ‚jakoby ją kto szydłem ekscytował’, zatykając pięściami uszy, poczłapała do kuchni. Pognaliśmy za nią. Takie święto oznacza wyżerkę. Tort może składać się z dobrze wypieczonych mięs, żółtych serów, ryb a nawet kości dla psiuja (za fałszowanie nie zasłużył na więcej). Świeczek może nie być, choć ta niby zabita przeze mnie działa bez zarzutu. Tylko że… jedna za mało; w przyszłym roku będzie łatwiej, wetkniemy żarówkę 75W. W tym właściwa ilość nie zostawi miejsca na smakołyki. Pieseł może szamać na podłodze ale ja, szanujący się kot, nigdy!
Objedzeni, opici i strudzeni wróciliśmy na pokoje. Ludzina do podziękowań za życzenia, aż ją ręce rozbolały od walenia w klawiaturę, a my do zasłużonego wypoczynku. Dobrze się śpi przy akompaniamencie deszczu. Leje kolejny dzień, hasło ‚buduj arkę’ staje się aktualne. Jednak mamy zakaz narzekania, bo w górach podobno śnieży. A co tam! nam w łapki ciepło. Podszerstek grzeje, kocyk otula. Dobrze jest.
„A poza tym, nic na działkach się nie dzieje.” 😀
PS – Ludzina prosiła, bym w jej imieniu podziękował za pamięc wszystkim dobrze jej życzącym. Wzruszyła się. Kilkakrotnie czytała wpisy i pociągała nochalem. Jednak jest smarkata.
Tych ważnych, realnych życzeń nie było, nigdy nie będzie.

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 17

O Matuchno Kotuchno! Tego się nie robi kotu!! zbyt wrażliwy jestem. Wszystko powinno mieć swoje miejsce nawet jak jest ruchome albo ruchliwe i nie da się przyspawać do podłoża. Prawdziwy horror, z powikłaniami, przeżyłem dzisiejszej nocy. Zginęła mi ludzina. Wyobrażacie to sobie? Nie, oczywiście, że nie, są granice wyobraźni. Ludzina nie miniaturka spodka na śmietankę, który może zakałapućkać się pod ławą. Swoje waży i dużo przestrzeni zajmuje. Tak nagle PYK i nie ma?
Wieczorem uciąłem drzemkę. Lubię podrzemać przed snem właściwym, bo spanie męczy i trzeba być wypoczętym zanim całonocnie oczka się zmruży, ogon zwinie i przyjmie kształt precelka. Przytuliłem się do ludziny. Miło, że ‚ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś’. Lubię być chroniony. Zasypiam wtedy twardo, śnię o łowach i wielkich czynach. Jestem tygrysem szablozębnym, lwem jaskiniowym, jaguarem, pumem, w ostateczności wyrośniętym ryśkiem-mutantem. Śpię i śnię szybko. Pamiętam, że przed świtem rozwrzeszczy się wewnętrzny budzik i zerwie mnie na cztery łapy. Nie pomyliłem się. Zadryndolił, kiedy było jeszcze ciemno. Nie szkodzi. Nam-kotom wystarczy odrobina światła, sześć razy mniejsza niż dwunożnym. Światełko w przedpokoju nazywane kocim oczkiem (w tym domu koty się szanuje) w zupełności wystarczy. Kundel wyszczekał tajemnicę, że ludziny nie rozplanowały wyposażenia skutkiem czego wyłącznik znalazł się za szafą. Co on tam wie! Żarówka energoszczędna i mała, dużo energii nie zżera a zwierza wyrwane ze snu nie obijają się o meble, bo coś tam widać. Właśnie! widać!! paczałem i paczałem, nie zobaczyłem ludziny. Na jej miejscu, na poduszce, wylegiwał się psiuj. Do góry kołami!! bezczel jeden. Pacnąłem go łapą w nos. ‚Gdzie ludzina?’ zapytałem. ‚Nie budzi się pieseła, któren śpi’, warknął i rozłożył szerzej łapy. Od dawna mówiłem, że pożytek z niego żaden. Żre i śpi, domu kot musi pilnować. Jakie to szczęście, że jestem. No ale ludziny nie upilnowałem, przepadła, jak kamień w wodę. Rozszalała wyobraźnia podsuwała obrazy klęski i pogromu. W przedbiegach odrzuciłem pierwszą myśl: ‚coś ludzinę zeżarło’. Musiało by być wielkie coś, nie wślizgnęłoby się niezauważone. A nawet jak by przez pomyłkę zeżarło, to by wypluło. Druga myśl: ‚polazla gdzieś’ była równie głupia. Pogoda mało wyjściowa. Deszcz śląpił, mokro i ciemno. Porzuciłem rozmyślania i przystąpiłem do poszukiwań. Kuchnia, łazienka, wszystkie kąty, stoły, stołki, fotele, kanapy… w końcu dopadłem zgubę. Spała na najtwardszej kanapie. Wiem, że twarda, sprawdzałem, bez poduszki nie da się leżeć dłużej niż pięć minut. A ona wydawała się być zadowolona. Zawinięta w kordłę, tylko czubek nosa jej wystawał, zwinięta jak naleśnik albo inny dewolaj, mruczała z ukontentowaniem: ‚OMG, kręgol mnie nie boli, nic a nic. I zero syndromu sobotniej nocy. Nie budzić mnie bez ważnego powodu. Tylko wojna, powódź albo śniadanie. Rachunki i telefony mogą poczekać.’ Znów się zacukałem. Kręgol? żaden kot nie ma z nim problema. Dzień zaczynamy od jogi, tj. od przeciągania się i rozciągania. Dzięki temu mięśnie i mózg lepiej pracują. A co to jest syndrom sobotniej nocy? Zadnia łapka śpi dłużej niż reszta? w dodatku w niewygodnej pozycji? Nie mam pojęcia, muszę sprawdzić. Poczekam aż ludzina laptka włączy, chociaż przestrzega mnie przed wiedzą z sieci. Mówi, że więcej w niej śmieci niż prawdy. Ale do weta nie chce, choć obadwaj – ja i kundel – szczerze ją namawialiśmy. Wiemy, że lek. wet. jest lepszy od lek. med. Na hasło lek. med. cała się jeży, szczególnie na głowie. Może ma rację, pies wie. Nie, pies nie wie, odmówił odpowiedzi. Jakoś mało komunikatywny dzisiaj.
Najważniejsze, że znalazłem. Zgłosiłem pretensje o czasowe zaginięcie ogromnym miaukoleniem, dla równowagi strzeliłem baranka i zapatatajałem najuczciwiej jak umiem. Nie zwracałem uwagi na poślizgi i fruwające dzindziboły. ‚Jest ludzina! Jest! Jest!’, śpiewało serduszko na przemian z pyszczkiem i dopingowało łapki. Aż się zasapałem i spociłem. Obiecała, że nie zostawi kitku samego. Obiecała przecież. Kota nie wolno oszukiwać, ludzina o tym wie. Na wszelki wypadek, będę pilnował dokładniej. Żadnych niezapowiadzianych wyjść, zmian parkowania, chowania się przed kotem. Ordnung muss sein.
„A poza tym nic na działkach się nie dzieje.” 😀

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 16

Poważnie mówię. Bez żartów i jaj posadzonych. Jesień idzie! My, KOTY, czujemy ją wcześniej. Pieseły ponoć też, co potwierdza domowy kundel. Niby lato, temperatury mocno dodatnie, momentami niebo zahuczy i piorunem ciśnie, trawa się zieleni, motyle machają skrzydłami, po niebie furgają jaskółki, poranne mgiełki i pajęczyny jeszcze wątłe, nieśmiałe, gdzież im do prawdziwie jesiennych. A jednak.
Ludzina patrząc dziś na mnie powiedziała: ‚o, buzia się kitku zaokrągliła, i boczki tłuszczykiem obrastają’. Aż się wzdrygnąłem. Nie chciałbym być kocią kluchą. Cenię wdzięk, szybkość, zwinność, giętkość. I te cechy nie mogą obrosnąć sadłem. Nigdy. Nie chcę być spaślakiem siedzącym bezczynnie, za całą aktywność mającym mruczenie i lizanie łap. Zaniepokoiłem się. Galopkiem ruszyłem do zerkadła. Sprawdzić muszę! Skok na szafkę nad którą wisi lustro wymagał silniejszego niż zwykle odbicia. Wiem, bo często tam wskakuję, by kocią urodę podziwiać. Oj, zasiedziałem się na fotelu i łapki się zastały albo jeszcze śpią. Zapatrzyłem się. Niestety, zerkadło nie posiada pamięci, nie wyświetli obrazka sprzed miesiąca. Muszę polegać na własnych wspomnieniach.
Uwąsienie? wibrysy zgęstniały i spotężniały. Dbam o nie jak o skarb. Są równie ważne jak oczy i uszy. Dzięki nim rozpoznaję ruch w otoczeniu, wyczuwam niewidzialne przedmioty, orientuję się w terenie. Wyczuwam jedzonko. A nawet wiem, czy zmieszczę się w danej szczelinie. W dodatku służą do komunikacji z innymi kotami. I z dwunożnymi też (zostawiając swój zapach potwierdzamy własność, ‚moja ludzina, obiekt zajęty’). Pokazują kocie nastroje. Położone na pyszczku mówią, że jestem niepewny, że się boję. Nastroszone oznaczają gotowość do walki. Luźne manifestują dobre samopoczucie. Wibrysy mam również na łapkach. One też są potrzebne. Skąd bym wiedział jak wysoko mogę wejść lub skoczyć?
Oczy i uszy? chyba bez zmian. Ani nie urosły, ani nie utyły, ani ich nie przybyło.
Ogonek? zamachałem, żeby sprawdzić. Jest na swoim miejscu. Może bardziej puchaty, bo myty niedawno. Nie, nie szamponem push up. Języczkiem. Szanujący się kot nie lubi obcych zapachów. Zwłaszcza kosmetyków dwunożnych. Cała wieś śmiała się z sąsiada Bonifacego, kiedy ten wrócił pachnący perfumą. Na sex party to on nie był. Żadna kotka by go, tak woniejącego, nie chciała. Kociczki wybierają silnych, zdrowych samców z nadzieją, że cechy odziedziczy potomstwo. Sam Boniek nie przyznaje się, gdzie się wyciął i po co. Wstydzi się?
Pozostały łapy i środek kota. Karczek jakby grubszy. Portki też większe. Kręgosłupa nie widać. Nie może to być! Jednak grubieję.
Zniechęcony zwlokłem się z szafki. Poszedłem z pytaniem do kundela. Jest starszy, co nie znaczy, że mądrzejszy, doświadczenie ma tylko większe. Zastanawiałem się jak sformułować pytanie. Miałem czas, bo kundel pędzlował michę. Wystawiłem wibrysy i wytrzeszczyłem oczy próbując ocenić gabaryty pieseła. Albo mi się wydaje, albo on też tyje, o ile to jeszcze możliwe. Oblizał się szeroko, pod same oczy i zaśmiał się głośno: ‚niby koci mądrala a nie wie, że my/sierściuchy jesień zaczynamy wcześniej. Trzeba futerko zmienić, podszerstkiem zagęścić i sadełko pod nie podłożyć. Zima to nie przelewki. Wiatrem huczy, deszczem leje i śniegiem sypie. Wolność bywa głodna i zimna. Trzeba mieć z czego chudnąć.’ O Wielki Miauku! Powinienem pamiętać, to będzie moja trzecia jesień. W pierwszą byłem chudy jak chart wyścigowy. W drugą dorastałem i nie pamiętam czy rosłem tylko wzwyż, czy także wszerz. Na razie ludzina weta nie ściga. Znaczy, zdrowi jesteśmy. Jednak myślę, że dla domowego kota stosowniejsze byłoby zimowe ubranko. Szaliczek, nauszniki, nałapniki, naogończyk, nagrzbietnik, nabrzusznik. Chciałbym zielone. Pod kolor oczu. I choćbym ich nigdy nie użył, to bym miau.
„A poza tym nic na działkach się nie dzieje.” 😀

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 15

Oszukała mnie! Ludzina oszukała mnie podle i podstępnie! Tłumaczyłem, że nie oszukuje się kotka sam już nie wiem ile razy ale na pewno dużo, długo i cierpliwie. I co? moje wyjaśnienia psu na budę poszły. Właściwie nawet tam nie poszły, bo kundel mieszka na pokojach i zielonego pojęcia nie ma co to jest buda. Indagowany, pod groźbą pazura, zeznał, że najsampierw był zamykany w zagrodzie bez dachu nad głową a później, kiedy, podlec jeden, uciekł od właścicieli, wtarabanił się za Czy-psami do domu. Niby zakochał się w Kruszynce. Myślałby kto! Psiuj-Guliwer w Brobdingnag. W porywach sięgał bernardzi do opuszczonego ogona. Podobnie Gwiazdeczce. Z Calineczką było jeszcze gorzej. Głowa babskiego stada, najstarsza i największa Czy-psia, nie uznawała nieposłuszeństwa aczkolwiek była sprawiedliwa, nawet z dwunożnymi potrafiła się wykłócać o rację. I wygrywała. Nic się nie działo bez niej. Ona musiała wyrazić zgdę na przygarnięcie kundela. Wyjścia nie miała. Kruszynka robiła słodkie minki i oblizywała się jakby chciała psiuja zjeść. Z wielkiej miłości, oczywiście. Gwiazdka, jako cień większej i rezolutniejszej bliźniaczki, wielką głową kiwała na tak. Calineczka traktowała ‚ekonomicznego przychodźcę’ jak zabawkę. Nosiła go w pyszczku, dama z torebką psiakostka!, wylizywała jak szczeniaka, oddawała michę. Jednak nic nie wskazywało na dozgonną przyjaźń. Kundel nadal był dochodzącym. Bywało, że znikał na kilka dni, wracał głodny, czasami z ‚ozdobą’ przywiązaną do ogona lub ze śladem sznurka udającym obrożę. Przełom nastąpił w momencie przejęcia przez kundela funkcji inspektora nadzoru budowlanego. Dwunożni remontowali dom po pożarze. Śpieszyli się, żeby zdążyć przed zimą. Cudzes (przez niektórych nazywany Mańkiem) zajął miejsce na pryzmie piasku i czujnie obserwował poczynania ekipy. Tego popołudnia jeden z budowlańców potrącił go kołem od taczki. Niby nic się nie stało, żaden tam wypadek na budowie; szturchnięcie w ambicję bez obrażeń na ciele. Psiuj się rozkrzyczał, zawsze był lamenciarz. I wtedy Czy-psy poszły do dwunożnych na skargę. Calineczka zgłosiła niesprawiedliwość, wspólnie zażądały kary dla oprawcy. Męska ludzina wybałuszyła oczy i wpadła w stupor. Żeńska, wyrywniejsza i emocjonalniejsza, pognała na plac budowy. ‚Coście psiejstwu zrobili?’ zapytała, ‚wyjaśnić proszę, Czypsy powiedziały, że coś nie teges. Mam je zapytać, który winny?’ Psia trójka oblizywała się nieśpiesznie pokazując rozdziaw i zawartość pyszczków. Jeden stukilowy olbrzym może wzbudzić niepokój w ‚przestępcy’, co dopiero trzy. Rzecz się wyjaśniła powodując ogólną radość i wybuchy śmiechu. Cudzes został zaakceptowany i przyjęty do stada. Został na zawsze.
Na tym nie kończy się opowieść ludziny. Obiecała, że doinformuje mnie jak psiuj się asymilował, uczył nowego życia, przyzwyczajał do innych warunków, tył, grubł i stawał się pełnoprawnym domowikiem. Coś mamy wspólnego. Też nie wiedziałem do czego służy miska, miękki fotel, poduszka. Nie umiałem żądać ani wymagać. Byłem taki sam wypłosz jak psiuj. Szczęściary bernardki miały dom od dziecięctwa. Może nie najlepszy, ale ich własny. No i znały smakołyki, o których my dwaj nie mieliśmy pojęcia. Co prawda, ludzina po cichu szemrała o żebractwie, jeszcze ciszej dzieliła się zawartością miski. Psiuj miał lepiej. Nieznany smaczek zanosił Kruszynce. Ona oceniała, czy podarek jest jadalny. Zawsze zżerała, nie zdarzyło się inaczej. Kundel robił w tył zwrot i wracał do ludziny wykrzyczeć kęs dla siebie.
Nie tylko dlatego mam gorzej. Bez wstydu przyznaję, że jestem drobnym złodziejaszkiem. Kradnę z talerza, co się da. Praktycznie wszystko. Niestety, nie wszystko jest jadalne. Nie lubię kalafiora, fasolki, owoców, gorzkiej kawy i mnóstwa inności, którymi zażera się ludzina. Podglądam kundela. Jeśli on wcina z apetytem, warto spróbować. Tak było dzisiaj. Ludzina przyniosła pajdki chleba, posmarowane masłem i czymś tam obłożone. Psiuj wciągnął aromat i rozkrzyczał się: ‚daj, daj, piesełowi daj natentychmiast’. Żarł tak szybko, że aż się dławił. Pociągnąłem noskiem. Zapach wędzonego niby znajomy ale zabrakło skojarzenień ze smakiem. Nabiłem na pazurek, obwąchałem jeszcze raz, doniosłem do pyszczka. Nadgryzłem. Dziwne ale dobre, delikatne, miękkie. Usiadłem bliżej talerza i po kolei zacząłem zbierać obłożenie. Aż się zasapałem. Musiałem się śpieszyć, ludzina wyszła tylko na chwilę. Jestem sprytny, i ambitny, i wybitny też. Zdążyłem. Wróciła do łysych kromek potartych masłem (trochę mazidła zlizałem) i grzecznego kotusia myjącego łapki. Na pyszczku wymalowałem niewinność. Zdziwienie trzymałem w zapasie, na wszelki wypadek. I wiecie co? Ludzina zaczęła się śmiać. Aż się zachłystywała. Już miałem się obrazić i strzelić focha jak stąd do końca sierpnia. Dusząc się i łkając wycharczała: ‚a mówiłeś, że nie lubisz ryb. Jesteś kłamcą i oszustem.’ To była RYBA? Na Wielkiego Miauka! nie tknąłbym, gdybym wiedział. Niechcący oswoiłem nowy smak. Od dziś będę lubił ryby. Daruję ludzinie podłe oszustwo. Zaraz… oszustwo? niedomówienie raczej. Nie zapytałem przecież czym obłożyła kanapki. Koci(a wi)na! Znów kocina!!!
„A poza tym nic na działkach się nie dzieje.” 😀
PS – W dzień smutniejszy od łzy, przywołałam dobre wspomnienia trudnego czasu. Wtedy wydawało się, że gorzej być nie może. Myliłam się.

Zapiski na skrawku dysku… drapanki ze ścianki 14

Nie wolno krzykać na kotka. Kotek się stresuje i wtedy jedzenie gorzknieje, szczotka na języku mięknie przez co niedomyte futerko szarzeje, wnętrze robi się smutne i niechętne światu. Wiecie ile trzeba pozytywów, żeby zneutralizować jedno negatywne zdanie? dużo, na pewno więcej niż trzy. Jestem kotkiem nieśmiałym i wycofanym. Panicznie boję się dwunożnych, zaufałem tylko jednej ludzinie. Ona może mnie dotykać, głaskać, miziać, słuchać mruczenia. Nikt więcej. Po prostu znikam, chowam się do skrytki, czekam na odejście intruza i zabisiorkowanie tzn. informację o oczyszczeniu domostwa z obcych. I to ona, ta niedobra ludzina, nazwała mnie hałaburdą. Znów jakiś rusycyzm albo ukrainizm wywlokła tylko po to, by zwierzątko obrazić. Opracuję katalog słów zakazanych, niegodnych używania w stosunku do władcy. Kiedyś, jak odrobinę zapału wykrzeszę i znajdę chwilę wolną. Na razie opowiem, co się działo i nie działo.
Ludzina była kiedyś radosnym stworem, tak przynajmniej zeznaje. 15. sierpnia świętowała z przytupem. Teraz mówi: ’15. cierpienia, więc trzeba zanieść kwiaty i znicze na cmentarz.’ Prawie nie pamiętam kociej mamy, zostawiła mnie gdy stałem się jako tako samodzielny. O urodzinach nie wspomnę, bo jak każdy szanujący się kot omijam kalendarze. Ale ona twierdzi, że ma pamięć jak słoń, i że nie zapomni dwóch (a nawet więcej) ważnych rocznic i świąt zbiegających się w jednym dniu. Zaczęła przygotowania. Położyła na stole kwiaty. Sztuczne, jakby prawdziwych nie było, nie chce się leniowi biegać trzy razy w tygodniu ze świeżynką; mówi, że nóżka boli, że ledwo do kuchni i łazienki się dotelepie. Wyciągnęła ‚Kropelkę’. ‚Tak trzeba’, pouczyła mnie, samozwańczego pomocnika. ‚Kiedyś nie przykleiłam i pierwszy wiatr rozebrał bukiet. Zabrał kwiaty, zostawił łodygi’. Jak trzeba, to mus. Ciekawy byłem procesu klejenia. Zasiadłem blisko, jak najbliżej. Oczywiście, przepędziła mnie na cztery wiatry. ‚Zmiataj’, krzyczała, ‚przykleisz się na wieki wieków enter, sztuczny badziew nie tylko z sierścią ale ze skórą ci zamputuję’. Odszedłem niezadowolony. Kocia ciekawość jest nieokiełznana, nie wolno nam odmawiać wyjaśnień. Na szczęście zadzwonił telefon i ludzina oddała język w dzierżawę. Słyszałem jak opowiada o mnie, o niebezpieczeństwie na jakie się narażam pchając wszędzie, zwłaszcza tam gdzie nie trzeba, ciekawski nochal. Wkurzyła się okrutnie na propozycję przyklejania czegokolwiek do kota. ‚Sobie przyklej’, wrzeszczała, ‚ładnie ci będzie z paprotką na nosie i kwiatkiem w uchu.’ Zrozumiałem, ludzina była troskliwa a nie złośliwa jak myślałem. Serduszko zabiło mi wdzięczniej. Poszedłem dziękczynnie osierścić kwiaty. Spisałem się na piątkę. Byłem dumny z dzieła. Na czarnych różach pyszniły się białe kłaczki. Białe róże ozdobiłem burymi kępkami. Na zielonym widać było jedno i drugie. Wydarłem trzydniowy zapas futra. Dobrze mi szło. Bukiet z wiązanką sztywne i drapiące. Inna rzecz, pachniały okrutnie. Ludzina opsikała je jakimś kosmetykiem, dla zachowania urody, ochrony przed deszczem i słońcem. I wtedy wyjechała z hałaburdą. Że co? że niby awanturnik jestem? rozrabiaka? chuligan? łobuziak? jaskiniowiec????? Dłuższą chwilę stała z bezradnością na pyszczku podziwiając moje dzieło. Później machnęła ręką. ‚Wiesz co?’, powiedziała, ‚właściwie, to Jemu zawdzięczasz tutejszą miejscówkę. Niech ma trochę twojego futra A Mama zawsze lubiła koty. Dla Nich kwiaty i światła. 20. rocznica śmierci i 77. urodziny.’ Prawie namacalnie odczułem jej smutek. Przytulę ją, zamruczę, mhrrr będzie dobrze, tylko nie płacz, jestem tutaj, zawsze z tobą, roszczeniowy, paskudny przeszkadzajek, wyjadacz talerzowy… mhrrrrrrr……. jestem………
„A poza tym, nic na działkach się nie dzieje.” 😀
PS – kocie drapanki stają się smutnawe. Miała być śmiechoterapia. Zamiast pozytywnych efektów przyniosła defekty a te już z nazwy są negatywne. Eksperyment nieudany.